Tak jak wcześniej pisałam, w niedzielę wróciliśmy z kolejnej wyprawy do Włoch. Tym razem postawiliśmy na zachodnią Toskanię. Pierwszy tydzień spędziliśmy w okolicy miejscowości Cecina. Jednakże byliśmy niezmotoryzowani i to trochę utrudniało nam zwiedzanie. Mimo wszystko odwiedziliśmy kilka urokliwych miejsc i miasteczek.
Chyba najbardziej zapadnie mi w pamięci targ w Cecina. Targ, który sparaliżował całe centrum. Kilkanaście uliczek zostało zamkniętych specjalnie na ten dzień. Setki ludzi, Jeszcze więcej sprzedawców, tysiące przedmiotów. A przede wszystkim warzywa, owoce!!! Od samego patrzenia uśmiechałam się do siebie:)
Casale Marittimo - cudowne miejce, praktycznie bez turystów. Malutkie, wąskie i kręte uliczki, którymi można było chodzić bez końca:) Błoga cisza, która unosiła się nam nim. I przepiękny krajobraz na wybrzeże i Archipelag Toskański. Te chwile mogłyby trwać i trwać i trwać:)
Po 7 dniach wsiedliśmy w pociąg i ruszyliśmy na południe do Piombino, aby przesiąść się na prom i popłynąć na wyspę - miejsce zesłania Napoleona - Elbę. Bałam się bardzo samej podróży promem, ale na szczęście moje obawy się nie sprawdziły:) Dotarłam szczęśliwie, nie nabawiając się choroby morskiej:))) I mogłam delektować się widokiem malutkich, skalistych wysepek. Na kilku z nich stały tylko latarnie morskie, które po zmierzchu "rozmawiały" ze sobą:).
Dopłynęliśmy do Portoferraio - głównego portu na wyspie. Leży ono na brzegu zatoki, która chroniona jest przez pozostałe mury zewnętrzne i dwie fortece. Trudno mi opisać te wspaniałe widoki. Zabrakło by słów... to trzeba zobaczyć :) Elba jest po prostu piękna!!!
Na camping dostaliśmy się między innymi dzięki Ginie, mieszkance
Bagnaia, która zatrzymała się i zabrała stopem naszą trójkę wraz z całym
ogromnym bagażem:)Elba nie przywitała nas dobrą pogodą, ale z dnia na dzień robiło się coraz cieplej i słoneczniej. Mogliśmy pluskać się w basenie, chodzić po plażach, leżeć beztrosko. I zbierać kamyki. Kamyki mnóstwo kamyków. Za każdym razem wracałam z plaży z pełnymi kieszeniami. Niestety, mając ograniczony bagaż, musiałam rozstać się z ponad połową z nich:(
Volterraio - twierdza na szczycie. Nie udało mi się dotrzeć na samą górę. Poddałam się przez lęk wysokości. Ale gdy siedziałam gdzieś na skalistym szlaku i patrzyłam przed siebie, w oczach miałam strach (jak ja zejdę na dół?), ale ten strach pomału znikał gdy patrzyłam na morze, góry:)
Ostatni dzień spędziliśmy w Pizie. Postawiliśmy na instynkt i chodziliśmy tam, gdzie chcieliśmy. Przyznam szczerze, że wydawało mi się, że jest to większe miasto. A my przeszliśmy je jednego popołudnia:) Najciekawszym momentem było zajrzenie za bramę pewnego parku. Gdy zajrzeliśmy, wiedzieliśmy, że musimy tam wejść. Szczególnie mając ze sobą 5-latka:) Park ten był jednym wielkim placem zabaw dla dzieci!!! Karuzele, huśtawki. Miejsca do skakania. I...... miejsce, w którym dzieciaki (oczywiście za opłatą) rzucały tortami w animatorów:) Widok trafionej twarzy - bezcenny:)
Nie mogliśmy odpuścić zobaczenia Krzywej Wieży. Nie mogę zaprzeczyć - jest krzywa. Spędziliśmy miły rodzinny czas na trawce:) z widokiem na nią (a może się wyprostuje?).
Najśmieszniejsza przygoda jaka mnie spotkała w Pizie to wizyta w sklepie z dzianinami:) Myślałam, że może uda mi się coś przywieźć do sklepiku, ale właścicielka sklepu z materiałami jak na złość nie mówiła ani jednego słowa po angielsku. Jedyne co potrafiła powiedzieć to "cotton". Ja na szczęście wiem, że maglia to po włosku dzianina. Ale nie pomogło to w niczym. Pani pokazała mi jedną, cudowną dzianinę. Ale już nie zrozumiała, że chciałam zobaczyć też inne:) Chyba czas na kolejne podejście do nauki języka:)
Wiem, że wrócę tam znów.....